John Ronald Reuel Tolkien, czyli ojciec fantastyki. Człowiek, który na zawsze zmienił oblicze krasnego ludku, bo chociaż tolkienowskie krasnoludy noszą kolorowe kaptury (a nawet kolorowe brody), lepiej nie rozważać, co mogłyby robić pod grzybkami.
Czy jednak za to, że to dzięki Tolkienowi nagromadziło nam się na półkach wiele fantastycznych dzieł, które gdyby nie Tolkien pewnie by nie powstały – czy za to mamy bezkrytycznie uwielbiać to, co sam Tolkien napisał?
Powszechna opinia na
temat fantastyki nie jest ani dobra, ani głęboka. Uważa się, że jest w niej dużo
wymachiwania mieczem, cycatych lasek i trochę czarów, a gdzieniegdzie migają
smoki. I w sumie to tak jest. Tylko ogół, jak to ogół, nie dostrzega tego, co
jest w środku. A co jest w środku Tolkiena (jakkolwiek by to nie brzmiało)? Ho
ho!
Literatura tego pana do
łatwych nie należy. Stworzył on swój świat z cholerną pedanterią i na ten
przykład wraz z nim trzeba brnąć przez opisy mchów, które na swojej drodze
napotykają bohaterowie „Władcy pierścieni”. A że długa to droga, mchów też jest
niemało… (Inna sprawa, że „Władca” i tak jest stosunkowo lekką książką – w stosunku
do takiego „Silmarrillionu” wręcz banalną). Nie brakuje jednak czytelników,
którzy do dzieł Tolkiena podchodzą z nabożną czcią i szacunkiem większym niż do
Biblii. Jest w tym pewna słuszność, bo to książki doskonałe – choćby pod
względem precyzji[i]. I, jak
już mówiliśmy, w dużej mierze dzięki tym książkom fantastyka w ogóle mogła się
zacząć rozwijać. Są jednak i tacy czytelnicy, dla których te wszystkie fakty są
niczym przykrywanie słonia kołderką: prędzej czy później zostają przywaleni
kawałkiem słonia, spod którego trudno się wygrzebać (np. dodatkami do „Władcy
pierścieni”).
I co tu z takim fantem
zrobić?
[i]
Może
się tu co prawda nasunąć refleksja, że jak wszystko, co doskonałe i nieskazitelne,
są to też książki trochę bezduszne, jakby bez życia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz